Wyzwania współczesności – skład, łamanie, DTP, redakcja, korekta, dźwięk, sztuczna inteligencja na drodze moich doświadczeń.
Artykuł
nie został opłacony, ani polecony przez żadną z marek, które w nim wymieniam.
Opisuję moje własne doświadczenia, które wynikają z wyborów na drodze
samokształcenia i osiągania celów mojej działalności. Przyświeca mi intencja
podzielenia się swoim doświadczeniem z osobami, które są na rozdrożu
wydawniczym. Chcę im ułatwić realizowanie celów.
Na
początku przedstawiam moją definicję autonomicznego selfpublishera. Siłą
rzeczy, selfpublisher jest w swej istocie samodzielnym wydawcą, czyli osobą,
która napisała książkę i nie wydała jej z pomocą wydawnictwa. Zrobiła to sama,
zakładając lub nie własną firmę i dokonała wyboru partnerów, którzy wykonali za
nią większość czynności, prócz pisania. Zleciła im pracę, której sama nie umie,
bądź nie chce wykonać. Do tych usług należą: redakcja, korekta, skład, łamanie,
DTP, opracowanie graficzne okładki i ilustracji, dystrybucja fizyczna i online,
reklama, social media i inne, których może nie wymieniłam.
Autonomiczny
selfpublisher, jest w moim pojęciu, człowiekiem, który większość czynności,
które wymieniłam powyżej, nadal wykonuje sam. Dlaczego? Bo może! Uczy się i
umie, jest ambitny, zdolny, niezależny i dysponuje tym, co najcenniejsze -
czasem i tym, co zasadniczo decyduje o indywidualnym sukcesie w życiu -
samozaparciem. Ta ostatnia cecha jest jedną z najważniejszych, gdyż pozwala
robić to, czego inni nie umieją, nie mają na to czasu, nie chcą, nie czują się
na tyle mocni i wolą oddać w obce ręce.
Nie
chcę w tym miejscu dywagować, która z tych dwóch jakości - selfpublisher, czy
autonomiczny selfpublisher jest lepsza. Nie wydaje mi się, aby było to ważne.
Generalnie, definicje nie są w życiu zbyt istotne, choć wielu ich łaknie, by
stworzyć wokół siebie stalowe konstrukcje zasad, struktury, według których
należy żyć i działać. Ja jednak nie pozwalam sobie tego narzucać, dlatego z
przymrużeniem oka traktuję różne rady, porady, opinie i złośliwości na temat
stylu, który stworzyłam jako pisarka i autonomiczny selfpublisher. Śmieję się z
uwag na temat usług, za które zapłaciłam lub nie w drodze wydawania moich
projektów na świat. Robię to przede wszystkim dlatego, że uznaję i cenię swoją
wolność kreowania, talent i liczne uzdolnienia, których nie wstydzę się w
towarzystwie osób, które na drodze selfpublishingu każdą czynność poza pisaniem
oddają innym, bo ONI są profesjonalistami.
Zadajmy
sobie pytanie, czym jest profesjonalizm i zastanówmy się, jak często jesteśmy
zadowoleni z usług wykonanych przez ludzi, w których ręce oddajemy nasze
dzieło, nie mając pewności, czy obchodzi ich nasze dobro i powodzenie. Jeśli
przez większość życia byliście zadowoleni z tego, co uzyskiwaliście, gratuluję
Wam i bardzo się cieszę, że tak doskonale trafiliście. Moje doświadczenia
życiowe są inne. Ja, cokolwiek zamawiałam, musiałam najczęściej wyszarpywać i
nie dlatego, że jestem wymagająca, a dlatego, że pragnęłam, aby usługa była
wykonana na przyzwoitym poziomie. Z tego powodu wrósł we mnie imperatyw
samodzielności, autonomii i pracowitości, konstytucja wiary w siebie i swoją
siłę, która dobrze pokierowana tworzy kolejne jakości i odkrywa nowe lądy.
Na
drodze autonomicznego selfpublishingu konieczne jest żonglowanie technologią,
której musicie się nauczyć, wypracować klucz wykorzystywania jej w swojej
codziennej pracy i robić to bez względu na słowa „życzliwych", którzy nie
rozumieją Was, waszej historii i wewnętrznych pobudek.
Zacznijmy
od podstaw:
Działalność
gospodarcza - tę część opiszę zdawkowo, ponieważ Internet jest pełen poradników
dla samozatrudnionych. Powiem Wam jedynie od siebie, że własna firma daje
olbrzymią wolność. Na rynku książki, nie mając działalności, jesteście
traktowani jak kulawy koń. Nie chcę się nad tym rozwodzić, to indywidualna
decyzja każdego. Jako ekonomistka, wiedziałam, że samozatrudnienie jest dla
mnie jedyną opcją i że mam predyspozycje do tego, by zarządzać własną firmą.
Doradzę Wam, abyście dokonali właśnie tego wyboru. Załóżcie firmę przez
Internet na stronie własnego banku, od razu otwierając rachunek firmowy. Nie
dziadujcie, załóżcie ten rachunek, bo dzięki niemu weźmiecie terminal w Polsce
Bezgotówkowej na dobrych warunkach - nie odejdą od Was klienci, którzy nie
umieją i nie chcą płacić blikiem. Ja tego na przykład nie robię - chcę
przyłożyć kartę i odejść. Podstawowy koszt na początku, jeśli, jak ja,
rozliczacie się na zasadach ogólnych i jesteście EU VAT-owcami, to około 500 zł
(ZUS 300 zł i 200 zł księgowość)... i bądźcie tymi VAT-owcami. Skorzystajcie z
VAT-u 5% na książki i ebooki, audiobooki, zamiast obciążać siebie lub klienta
23%. Ponadto, jeśli planujecie z wydawaniem książek związać swoją przyszłość,
robienie tych rzeczy stopniowo to błąd. Publishing to zawieranie umów. Umowy na
osoby fizyczne są bardzo niekorzystne lub w ogóle nie można ich zawrzeć, bo
konsorcja nie chcą pracować z wolnymi elektronami. Jeśli jesteście
przedsiębiorcami, od początku macie we wszystkim porządek i jesteście
wydawnictwem, a nie autorem aspirującym do tego, by się nim stać.
Skład,
łamanie, DTP - wrzucam to do jednego worka, bo dla mnie to jedna dziedzina.
Jeśli jesteś w tym dobry, otwarty na technologię, komputery, umiesz sobie
poradzić z większością problemów ze sprzętem, to naprawdę korzystanie z usług
zewnętrznych jest niepotrzebne. Mówię to z całą mocą. W mojej rodzinie zawsze
to ja rozwiązywałam problemy z komputerami. Dlatego właśnie nie bałam się
rozwijać, gdy stałam przed wyborem - oddać skład, łamanie i DTP innym, czy się
ich nauczyć. Nie opiszę Wam różnych programów, tylko jeden. W momencie, gdy
postanawiacie robić to sami, decydujecie najpierw, na którym systemie
operacyjnym będziecie pracować w ramach programów do DTP. W tym miejscu
doradzam, zróbcie to na Windows. Mówię to z żalem, bo kocham Apple - piszę na
Macbooku Pro i Macbooku Air, od 15 lat używam wyłącznie Iphonów i myślałam, że
stary, dobry i niejednokrotnie kulejący Windows, mógłby nie istnieć... do
czasu, gdy okazało się, jak wiele programów, służących do publishingu, jest
związanych z tym systemem operacyjnym. Stając przed trudnym wyborem, dokonałam
go z rozmysłem, kupiłam komputer stacjonarny i zainstalowałam, według mnie,
najlepszy program do tworzenia książek fizycznych i ebooków - Adobe InDesign.
Mam stałą subskrypcję, mimo że początkowo wykupywałam ją z miesiąca na miesiąc.
Szybko okazało się, że cały czas coś tworzę, uczę się, wydaję, więc stało się
nieopłacalne utrzymywanie wysokich kosztów comiesięcznego odnawiania. Teraz mam
roczne konto i płacę około 60 euro miesięcznie, mając jednocześnie dostęp do
kilkudziesięciu innych aplikacji Adobe, które niejednokrotnie wykorzystuję,
pracując. A teraz ważna część - nauka obsługi. Na początku myślałam, że nauczę
się wszystkiego sama - zawsze to robiłam bez żadnych instrukcji, czemu nie i
tym razem? Szybko okazało się jednak, że InDesign jest super fajny, ale
dopiero, kiedy się go nauczysz. Czy zrobisz to sam? Może Ty jesteś geniuszem,
ale dla mnie okazało się to za trudne. Wykupiłam kurs na Eduweb, przy którym
spędziłam około półtora miesiąca. Nie zrozumcie mnie źle, nie spędziłam tego
czasu na kursie, bo jest stosunkowo niedługi. Wykorzystując go, uczyłam się,
powtarzałam go wielokrotnie, a w końcu stworzyłam prototypy produktów
interaktywnych, z wlewaniem tekstu i książek fizycznych, ulotki oraz proste
grafiki. To właśnie zajęło mi tyle czasu i był on wart każdej sekundy, bo
teraz, prawdopodobnie z zamkniętymi oczami, mogłabym stworzyć ebook, złamać go
i złożyć w ciągu kilku dni. Nie powiem Wam słowa o innych programach do
tworzenia publikacji - nie interesują mnie w momencie, gdy mam w rękach kombajn
i technologiczne cacko, które nie zniknie za rok, bo robi go Adobe - globalny
gracz. Jeśli nauczycie się go, złożycie książki sobie, a może i innym. Mam w
głowie tyle pomysłów, że nie nadążam z ich realizacją, ale wiem, że z
umiejętnościami, którymi dysponuję, mogłabym zarabiać, wydając książki nie
tylko sobie. Co znajdziecie w programie? Stworzycie książkę fizyczną, ebook z
ponownym wlewaniem tekstu i o stałym układzie. Zrobicie okładkę do książki
fizycznej, dopasowując wielkość boku do wymagań drukarni. Ta, najczęściej
informuje, ile mm ma mieć bok, aby książka pomieściła liczbę stron Waszego
projektu. Dobierzecie kolorystykę CMYK lub RGB, zastanowicie się nad kodami
kolorystycznym hiperłączy, których będziecie używać w Waszych publikacjach.
Następnie dokonacie ustawień metadanych, stworzycie interaktywny spis treści i
dodacie przypisy. Wyeksportujecie publikację do najpopularniejszego formatu
drukarskiego PDF-X-1a:2001, z którego zleca się druk. Jedyne, z czym mam
kłopot, ale obchodzę go w drukarni, to ustawianie spadu dla dwóch stron
tytułowych. Drukarnia pozwala na podmianę 2-4 stron w publikacji poprzez
eksport do osobnego dokumentu i z tej możliwości korzystam za każdym razem.
Pamiętajcie, wykorzystanie InDesign to początek. Ebooka trzeba wielokrotnie
przetestować w komputerze i na czytniku - zazwyczaj robię to kilkadziesiąt razy
zanim ebook przybierze kształt, którego oczekuję. Dokonuję tego, wykorzystując
świetne oprogramowanie Calibre (darmowe), które jest dosłownie kombajnem do
obsługi ebooków - w nim obejrzycie ebooka i przekonwertujecie epub na mobi. Ten
ostatni format wychodzi z użytku, ale jeśli podpisaliście umowę z Virtualo,
dostarcza się pliki w obydwu formatach. Kolejnym świetnym narzędziem, które wykorzystuję,
jest program PDF X-Change Editor (darmowy), dzięki któremu można otworzyć pliki
w formacie drukarskim PDF/X-1a:2001 (nie lubię używać do tego Adobe,
mimo, że w Creative Cloud jest też Adobe Acrobat Pro).
Grafika
- to okazało się moją największą miłością. Niewielu wie o mnie dwie rzeczy -
będąc w szkole średniej, rozważałam dwa kierunki kształcenia - historię sztuki
na ASP lub polonistykę. Tych rzeczy pragnęłam, bo od zawsze pisałam i kochałam
sztukę. Już jako dorosła kobieta pasjami uczęszczałam na zajęcia z grafiki
warsztatowej, którą uznaję za najcudowniejszą dziedzinę sztuki. Niemniej jednak
dokonałam innego wyboru, bo nie wyszło ze sztuką, a z polonistyką pierwsze
weto, którego posłuchałam, postawiła moja Mama, polonistka właśnie.
Powiedziała, cytuję - „po moim trupie pójdziesz na polonistykę". Nigdy
przedtem i potem nie słyszałam z Jej ust podobnie przerażających słów, szczerze
mówiąc przestraszyłam się Jej trochę i zrezygnowałam. Ostatecznie wylądowałam
na kierunku ekonomicznym. Co zrobić... Nie mówię tego z dużym żalem, bo ten
właśnie kierunek nauczył mnie rynku i mechanizmów gospodarczych, dzięki czemu
jest mi w życiu łatwiej i mogę zacząć pracować ze sztuką, nie jako łopoczący na
wietrze latawiec, a przedsiębiorca. Może miało tak być... Wracając jednak do
tematu, w obecnej dobie bardzo liczy się obraz, to, na co patrzymy, to, co trwa
krótko, a mówi szybko, ale dużo. To ilustracja, to Instagram, to hasło na tle i
okładka. Praca z grafiką to jedno z większych wyzwań autonomicznego
selpublishera, ale i joker w kieszeni. Istnieje jeden ważny klucz do
uruchomienia tej umiejętności - gust. Jeśli go macie oraz smykałkę do
komputerów, używanie takich narzędzi, jak Adobe InDesign, stanie się proste.
Ten program wykonuje dość dużo czynności związanych z grafiką. W działaniu
podobny jest nieco, choć dużo bardziej prosty niż Adobe Illustrator. Niemniej
jednak, jest wystarczający do tego, by stworzyć ulotki i okładkę Waszej
książki. Dla mnie jednak prawdziwą gratką jest Canva Premium (subskrypcja 39,99
zł/mc), Adobe Express oraz Adobe Stock, które mam w subskrypcji w Adobe
Creative Cloud. Przy użyciu tych narzędzi zrobicie sobie wizytówki, projekty na
banery reklamowe, zakładki, okładki, wpisy na Insta, Facebook - po prostu
wszystko. Czasem do zrobienia tylko jednego projektu używam wszystkich tych
programów jednocześnie, eksportując go z jednego do drugiego i dokańczając
jeszcze w innym. Korzystam też z darmowej strony Freepik, która umożliwia
płatne i bezpłatne wykorzystywanie tagów i plików wektorowych. Te ostatnie to
moja jedyna bolączka. Tu uznaję moc innych osób. Przychodzi mi z pomocą
znajomy, który włada tą sztuką doskonale. Przy wykorzystywaniu grafik, musimy
sprawdzić, jakie licencje nam przysługują. Często wystarczy płatna standardowa,
ale jeśli nakład jest duży, książka jest bardzo popularna - musimy zadbać o
rozszerzoną.
Redakcja,
korekta - usłyszałam ostatnio, że książka powinna przejść co najmniej dwie
korekty i mieć profesjonalną redakcję oraz to, że autoredakcja to błąd.
Przyjmuję to, oczywiście. Prawdopodobnie pogląd ten jest powszechny, uznany w
środowisku i praktykowany. Nie staję w opozycji do niego, co nie oznacza, że we
własnych działaniach będę tę praktykę wykorzystywać. Z pewnością
selfpublisherzy mają swoje sprawdzone teamy, które dopracowywały ich projekty i
do których powracają z kolejnymi. Jak pisałam na początku tego artykułu, moje
doświadczenia życiowe i wydawnicze powodują, że stałam się bardzo ostrożna.
FENIKSEM to ja, ale nie od tej firmy rozpoczęła się moja przygoda z
publishingiem. Uczestniczyłam w projekcie, prowadzonym przez wydawnictwo.
Poziom realizacji korekty i redakcji był bardzo słaby, książka poszła do druku
z niepoprawionymi błędami, nawet z błędami w ilustracjach. To doświadczenie
zniechęciło mnie do powierzania innym moich projektów. Dodatkowo widziałam ból
osoby, która za wspomniane dzieło zapłaciła duże pieniądze i zaznała tego
nieprzyjemnego finału. Nie będę opowiadała ze szczegółami o poziomie dyskusji z
korektorką, bo śmialibyście się z tego, co trzeba było tłumaczyć
profesjonalistce. Szkoda na to energii. W związku z tym, mam swój własny team,
choć przyznaję, jest on bardzo niewielki. Wspomniana już, moja Mama, jest moją
korektorką, recenzentką i redaktorką. Nasz dwuosobowy team radzi sobie z całym
tekstem. Nie poddam się twierdzeniu, że to za mało. Wiem, że wykonanie redakcji
i korekty to bardzo trudna praca, dużo dłuższa niż pisanie książki. Tak, wiem,
bo robiłyśmy to razem. W mojej drukowanej książce znajdziecie nadal kilka
literówek i ze dwa powtórzenia - wiem o nich i już je poprawiłam z myślą o
kolejnym wydaniu. Mój styl jest chwalony, co przysparza mi dużo radości.
Ostatnio pojawiła się pierwsza negatywna opinia, dotycząca błędów. Przyjęłam,
że słuchaczce, bo krytyka dotyczyła audiobooka, nie spodobał się zwrot nie
występujący w jednym zdaniu „ubierać ubrania". Jest to błąd rzeczowy -
przyznaję oraz niezgrabne sformułowanie, które mogłoby być przekształcone na
np. ubrać się. Z pewnością do kanwy stylu nie pasowałoby - przywdziewać ubiór,
otulać się odzieniem ;) Przyznaję, że pewnie można w mojej książce znaleźć
jeszcze kilka niezgrabności. Mimo to, nie wstydzę się tego tekstu i jego
jakości, bo wiem i Wy wiedzcie, że w Waszych książkach, że w każdej są błędy,
bez względu na to, czy mieliście profesjonalną redakcję, czy nie. Podkreślam
jednak ponownie, jak już pisałam kilka razy - przyjmuję i mogą mnie zaboleć
jedynie analizy literackie, które oceniają całość tekstu, zbudowaną ze stylu,
fabuły, wymiaru społecznego, ortografii, wyobraźni i pomysłu. Tak, jak mój
tekst jest oceniany - niemal 1000 stron A5, tak ja oceniam tekst opinii, którą
czytam. Jeśli jest pełna błędów, jeśli zamiast singular, używa się plural,
jeśli nie ma przecinków tam, gdzie powinny być - to opinia na temat moich
błędów, siłą rzeczy, nie będzie miała dla mnie wartości. Powiecie - ja jestem
czytelnikiem, ty pisarką... to twój tekst ma być bezbłędny. A ja odpowiem -
prezentujesz swój 3-zdaniowy tekst publicznie, a zatem stworzyłeś dzieło,
pokazujesz je publiczności, więc, jak ja, podlegasz ocenie. Jeśli na
przestrzeni Twojej krótkiej wypowiedzi widnieją błędy składniowe,
interpunkcyjne i ortograficzne, to będę mieć poważne wątpliwości, co do
rzetelności Twojej opinii. Ale od siebie dodam, że pochylę się nad tym przy
kolejnej analizie mojego tekstu. Jeśli dokonujecie z kimś redakcji, dam Wam,
kochani pisarze, kilka rad - sprawdzajcie tekst w różnych konfiguracjach -
najpierw w Word, tam czerwone podkreślenia wykonują minimum pracy. Ten etap
pozostawia jeszcze bardzo dużo błędów, które przyrzekam Wam, widać dopiero w
ebooku. Tekst, czytany już w formie książki wyłuskuje tyyyylllleeee syfu, że
zdziwicie się, widząc na pozornie dopieszczonym tekście 1000 poprawek. Ja sama
sobie tyle zrobiłam, nie mówiąc o poprawkach mojej koredaktorki. W InDesign
poprawianie jest niewygodne, ale należy je zrobić bardzo rzetelnie. Każdego ebooka
czytamy kilka razy. Ja używam Kindle Paperwhite, w którym podkreślam i opisuję
błędy. I ostatni, najwyższy stopień poprawek - audiobook. On także wyłuskuje
coś, co nie rzucało się w oczy podczas czytania Worda, papieru i ebooka. To w
nim słychać niezgrabności stylistyczne. To on pokazuje prawdę. W moim
audiobooku dokonałam kilku poprawek błędów, które usłyszałam, a pominęłam w
tekście. Czy to koniec? Nie! Będę nadal poprawiać ten tekst, aby był jeszcze
lepszy. Wam życzę udanych teamów, wiary w siebie oraz byście nie krytykowali
innych za to, czego nie zrobili, jeśli nie macie pojęcia jacy są, skąd
pochodzą, czym władają, tylko dlatego, że przyjmuje się, że coś powinno być
robione w dany sposób. Szanujmy się bardziej, zamiast z miejsca podcinać sobie
skrzydła.
Dźwięk
- jeśli myślicie o audiobooku, zalecam Wam przesłuchanie go po otrzymaniu od
producenta, bo może okazać się, że nawet po podwójnej korekcie są w nim błędy.
To żadna ujma dla producenta. Uważam, że w audiobookach są błędy, o ile nie
zostały one zauważone przez... autora. Autor zna swoje słowa, zna każdą myśl
zawartą w tekście, dlatego jest ich najlepszym korektorem - żadna zewnętrzna
korekta nie mogłaby się równać mojej ostatecznej, choć cieszę się, że panie
odjęły mi zadań. Praca z dźwiękiem jest to pewne wyzwanie. Jako autonomiczni
selfpublisherzy, będziecie musieli przygotować pliki do dystrybucji. Wielu
dystrybutorów całkiem dobrze radzi sobie z dużymi plikami, więc można wysłać
całe rozdziały. Dla innych audiobook należy poszatkować na kawałki. Przetestowałam
wiele programów, ale bardzo polubiłam się z Ashampoo Music Studio (darmowy),
który posłużył mi do podzielenia rozdziałów na podrozdziały. Jest to trudna
praca, bo często pliki mają tylko kilkusekundowe przejścia. Poszatkowanie i
przetestowanie jednego audiobooka tak, aby został zaakceptowany przez Legimi
(pliki do 80 Mb), zajęło mi cały dzień. Program ten posłuży także do utworzenia
metadanych dla produktu - przyłóżcie się do tego bardzo, nadajcie kolejność
ścieżkom, aby w procesie dystrybucji się nie pomieszały. Ze względu na wymogi
Legimi, początkowych 9 plików, musiałam podzielić na 45 i bardzo ważne było
nadanie im prawidłowej kolejności, bo na serwerze dystrybutora będzie ona taka,
jaką nadałeś w metadanych. Przesłanie audiobooka do Biblioteki Narodowej to
zupełnie inna para kaloszy - akceptowane są pliki do 20 Mb - niemożliwe do
wykonania... Tylko jeden z moich audiobooków miał niemal 650 Mb - gdybym je tak
podzieliła, audiobook nie trzymałby się kupy. Z pomocą przyjdzie wam Google
drive i Wetransfer oraz bezpośredni kontakt z pomocą techniczną. Utwórzcie
wcześniej porządną kartę produktu, gdyż pracownik biblioteki będzie musiał
samodzielnie wypełnić te dane.
Sztuczna
inteligencja - to bardzo obszerny temat. Ostatnio natknęłam się na apele
pisarzy, aby zabronić korzystania z tego narzędzia. Nie wypowiedziałam się w
tamtych postach, bo nie chciałam ściągać na siebie gromów i linczu. Jak zawsze,
mówię, że jestem u siebie i mój blog stanowi platformę do wyrażania moich
własnych poglądów. Drodzy pisarze, drodzy czytelnicy - AI to kolejna rewolucja
techniczna na tym świecie. Było już takich wiele i ta także nie jest ostatnia.
Maszyna parowa, prądnica, żarówka, komputer, Internet - było tylu wrogów nowych
technologii, ale to dzięki nim jesteśmy teraz na obecnym poziomie
cywilizacyjnym. Czy to się komuś nie podobało? Ależ oczywiście - kunszt pisania
piórem wiecznym, zamiast używania komputera, prawdopodobnie podkreślał piękno
pisma i wartość poświęcania wielu lat jednej księdze. Czy jednak mamy zarzynać
się dla samego zarzynania? Czy w naszym poświęceniu i wysiłku wkładanemu w
twórczą pracę, w ostatecznym rozrachunku tkwi szlachetność? Czy może ważniejsze
jest, abyśmy mogli dzięki narzędziom zrobić coś szybciej, łatwiej, więcej? Nie
chcąc urągać opinii osób, które publicznie protestują przeciw AI, stwierdzę, że
w każdym pokoleniu mamy swoje blokady i uważamy, że to właśnie my staliśmy się
ofiarami czasów. Większość współczesnych 50-latków i 60-latków nie skorzystało
z możliwości szerokiego używania komputerów i Internetu. Mają kłopoty w
obsłudze bardziej zaawansowanych sprzętów. Współcześni 40-latkowie, do których
się zaliczam, w większości sprawnie posługują się komputerami i Internetem. Ci
bardziej techniczni, żonglują Facebookiem (który w większości nie jest już dla
młodych, a dojrzałych, powyżej 40 lat - więc jeśli Wasz projekt ma target
poniżej tego wieku, musicie wyjść ze swojej strefy komfortu) i Instagramem (z
którego korzystają dzieciaki i ludzie głównie do 40'). 40-latkowie nie bardzo
radzą sobie z tik-tokiem, mają opory w prezentacji siebie na tym kanale. Ich
tok myślenia jest inny, ale powinni wziąć pod uwagę swoje ograniczenia i
zastanowić się, jak wykorzystać to medium, jeśli kierują projekt do dzieci i
młodzieży lub tzw. young adult. Ale wracając do sztucznej inteligencji,
zamierzam się jej nauczyć - chcę się rozwijać i przy jej pomocy tworzyć
ilustracje. Uczę się współpracować z nią. Wiele razy pomogła mi w pracach
domowych mojego dziecka, w szybkim pozyskiwaniu podstawowej wiedzy na dany
temat, wyjaśnianiu słów, poszukiwaniu synonimów, tłumaczeniu trudnych
sformułowań, zasięganiu porady, dotyczącej wiedzy ogólnej. Jeśli ktoś pisze
przy jej pomocy książki, to jest słabe, bo sztuczna inteligencja nie jest w tym
dobra. Mama zwróciła mi uwagę na pojawiające się strony na FB, które są
prowadzone przez AI - teksty na nich nie trzymają się kupy, są naprawdę bardzo
słabe, ale zebrały swoją widownię, z której tylko część rozpoznaje źródło
pochodzenia tych historii... Z czasem teksty AI będą lepsze, nadal jednak,
według mnie, proza literacka pisana ręką człowieka, będzie rozpoznawalna. Moim
zdaniem nie mamy się czego bać - AI nie stworzy, w mojej opinii, wybitnego dzieła.
Będzie miała swoich odbiorców. Innym to nie wystarczy. Do kogo kierujecie swoje
powieści? AI nie odbiera mi czytelników. Czy odbiera Tobie? Jeśli tak, popraw
koniecznie warsztat swojej pracy. Jeśli się jej boisz, naucz się jej używać,
nie protestuj, bo marnujesz swój czas i cenną energię. Rozwiń się, wyjdź ze
swojego zakurzonego fotela, wykorzystaj narzędzia, które niesie globalny
rozwój. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz, jak ci dziadkowie sprzed kilku lat,
którzy nie chcieli mieć komórek i trzymali się kurczowo swoich numerów
stacjonarnych - pewnie sam się z nich śmiałeś i wywracałeś oczami, że nie idą z
duchem czasów, że tkwią w poprzedniej epoce. Teraz sam dołączyłeś do tego
grona, które już nie nadąża... Nie nadąża nie dlatego, że jest za mało inteligentne,
ale dlatego, że nie chce. Ostatecznie, wszystkim przeciwnikom AI powiem tak –
naprawdę, zastanówcie się, jak pokierujecie losem swoich dzieci. Kierujmy je do
zawodów, których AI nie zdominuje - opieka nad innymi, medycyna bezpośrednia,
duchowość, holistyka ciała i duszy, mechanika bezpośrednia, farmakologia,
psychologia i psychiatria, fizjoterapia, sport, opieka nad zwierzętami,
turystyka, krajoznawstwo i mnóstwo innych, na które jeszcze nie wpadłam, bo
dopiero układam sobie ten nowy świat w głowie. AI to technologia, która pojawia
za czasu naszej dojrzałości, ale tak naprawdę wbudowana będzie w krwioobieg
naszych dzieci. Pomóżmy im poznać to, w czym będzie toczyć się ich życie,
pomóżmy im dokonywać właściwych wyborów. Idźmy wraz z energią tego świata, zamiast
zawsze stać w opozycji, tylko dlatego, że coś nie jest dla nas łatwe. AI i
krypto - to jest coś, czego wszyscy się boją, ale za chwilkę to będzie
codzienność, czy chcesz tego, czy nie...
Love,
Komentarze
Prześlij komentarz