W niniejszym wpisie zamieszczę dwa fragmenty z tomu I
„Feniksa”. Jak moja przedmówczyni, Monika, wspomniała, te wiele mówią o stylu
autorki. Rzućcie okiem. Może odnajdziecie w moich słowach coś dla siebie…
MARIS
Kiedy rozchodzimy się z Sebastianem,
postanawiam, że nie zostawię jej samej. Robię to tylko i wyłącznie z
egoistycznych względów. Wchodząc ponownie do własnej sypialni, widzę ją
zwiniętą w kłębek na łóżku i ogarnia mnie czułość. Wygląda pięknie w mojej pościeli,
na moim łóżku. Chcę poczuć ją obok, przytulić, wyobrazić sobie, że tak mogłoby
być, że nie jestem tu zawsze sam. Kładę się obok niej, a ona natychmiast
przysuwa się do mnie. Nie trzeba mnie namawiać… natychmiast ją przytulam i
zasypiam jak dzieciak. Normalnie muszę się napić albo wziąć tabletki na sen,
które po latach nadużywania w ogóle już na mnie nie działają. Czasem wydaje mi
się, że cierpię na bezsenność. Ta teoria nie ma jednak sensu, biorąc pod uwagę,
że przy niej nie mam problemu z zaśnięciem.
Teraz, po jej gwałtownym przebudzeniu i rozmowie, śmieję
się wewnętrznie z tego, że ta poduszka, którą między nas wsunęła, miałaby
stanowić jakąś realną przeszkodę i obronę przede mną. Oli nie zna mnie i nie
wie, że ten parszywy charakter, jak się na coś zaweźmie, to nie odpuszcza. Nie
przypadkiem jestem teraz na szczycie. Trzeba determinacji, by się znaleźć w tym
miejscu. Nie znam nic innego. Jestem po prostu jak czołg w każdej dziedzinie
życia. Jej pech, że moja uwaga jest teraz skupiona totalnie na niej.
OLI
Teraz zanurzam się w uczuciu do chłopca i obawiam się, że
wyjdę z tego całkowicie złamana. Dlaczego? Bo rzadko takie historie kończą się
dobrze. Może nie jestem do końca stabilna, ale mam w sobie wystarczająco dużo
realizmu, by wiedzieć, że taki cud, jak on, nie może mi oddać tego, co ja chcę
mu dać. Ja, kobieta po przejściach i z doświadczeniem, potrzebuję czegoś, na co
on z pewnością nie będzie gotów jeszcze przez wiele lat. Nie mówię tego z
ironią. Mój mąż był na to gotowy, będąc mężczyzną młodszym od Marisa, ale on
miał zupełnie inne życiowe kwalifikacje. Grześ urodził się, by mnie kochać,
miał to wpisane w DNA, miał żyły utkane rodziną i miłością. Maris jest dziki i
wolny, nie sposób go związać. On jest piękny właśnie na wolności i w tym tkwi
jego siła. Po prawdzie ta wolność go niszczy, bo się w niej gubi. Jest z gruntu
samotny, ale wewnętrznie nie pozwoli się nikomu i niczemu schwytać… A ja? Ja
muszę należeć i muszę mieć. Tragiczna kombinacja. Na samą myśl chce mi się
płakać, bo na tym polega różnica w naszym myśleniu. On czuje, że ja go koję, że
chce ze mną być. Nie wierzę, że ta potrzeba przetrwa. Myślę, że zacznie go
przyduszać, a wtedy ja zacznę go drażnić. Maris jest jak powietrze… nie można
go uchwycić, związać. Powietrze wnika we wszystko, co napotka, ale spróbuj je
złapać. A ja jestem jak woda, pragnę dotykać, wpływać i pochłaniać. Jak można
to pogodzić? Jak mogę coś tak pięknego zostawić? Jak zrezygnować z czegoś, co
jest tak cenne jak samo życie? Nie mogę, kierując się słuszną obawą, nie dać sobie
szansy na przeżycie tego, co Maris teraz mi daje. Ten człowiek mnie złamie, ale
może jednocześnie naprawi we mnie coś innego. A może ja jego uleczę i gdy on
odejdzie, poczuje się wolny w życiu. I to będzie mój prezent dla niego.
Komentarze
Prześlij komentarz